Gdy marzenie jest celem (Część II)
26 czerwca, 2015 2 Komentarze
Emocje nierzadko tumanią, wpuszczając naiwnych w gęste maliny, toteż po powrocie dokładnie przeanalizował dostępne informacje (internet, urzędowe materiały, zaufani kumple), zaś nazajutrz udał się na rzeczowy rekonesans rewiru.
Dwie przyległe miejscowości obfitowały w umeblowane apartamenty – do wynajęcia w willach, położonych na zboczach gór lub przy jezdniach głównych. W porównaniu z ofertami z Kapsztadu, ceny były niższe, a rezydencje obszerniejsze, przyjemniejsze, usytuowane bliżej szpitala, najczęściej z przyzwoitym balkonem.
Czystość wręcz zachwycała: schludne uliczki, wypielęgnowane ogródki, estetyczne elewacje.
Lokalizacja domów sprzyjała totalnej regeneracji: oprócz tła skalistych wzgórz, napawających konsolacją i respektem, mieszkańcy dysponowali panoramą do pozazdroszczenia, odsuwającą zgryzoty bytu w balsamiczną mgłę zadumy.
Dla wybrednych, entuzjastów intymnego kontaktu z oceanem, oczekiwała przepastna pula stosownych nieruchomości (stawki za wynajem absolutnie przystępne dla eskulapów).
Ponadto, geografia zakątka odstraszała kryminalistów, zapewniając naistotniejszy element komfortu w RPA: bezpieczeństwo.
Z Półwyspu Kapsztadzkiego można uciec jedynie trzema arteriami, łatwymi do zablokowania przez policję. Realia zaiste ryzykowne dla niezbyt bystrych (w tej części globu) opryszków, wymuszające opcje raczej skazane na fiasko, mordęgę, ewentualnie potworne wydatki:
- Przewlekły rajd samochodem, nieodmiennie prowadzący do tych samych trzech punktów (gliniarze już zaczajeni).
- Kilkadziesiąt kilometrów tułaczki z łupem po stromych zboczach masywu górskiego.
- Koczowanie na pustkowiach, do momentu ustania pościgu.
- Rejterada łodzią (skomplikowane logistycznie, drogie, grożące śmiercią przy złej pogodzie).
- Utylizacja helikoptera.
Rzeczywiście, Grzesio nie zauważył krat w oknach, wysokich ogrodzeń pod napięciem, stad dobermanów na podwórkach (charakterystyczne komponenty fortyfikacyjne w RPA). Statystyki potwierdzały znikomą ilość zanotowanych aktów przestępczych.
Ukształtowanie powierzchni, znaczny dystans do większej aglomeracji oraz minimalne dla niewykwalifikowanych prawdopodobieństwo uzyskania pracy były przyczynami, skutecznie eliminującymi inną zmorę, mianowicie slamsy. Po pierwsze, nieformalne osady stanowiłyby źródło bandytyzmu. Po drugie, brak napływu biedoty rozwiązywał zagadkę przyziemnej frekwencji pacjentów w namierzonym przez Grzesia ośrodku zdrowia (klasa średnia preferowała usługi prywatne). Administracja, ubóstwiająca sztywne reguły, nakazała wybudować szpital podług zagęszczenia populacyjnego, z taką a taką liczbą lekarzy na łeb, ignorując skalę zamożności obywateli w danym regionie. Niech żyją idioci!
Intrygowała aura samych miasteczek, gdzie awangarda, konserwatyzm i nowoczesność mieszały się w idealnie skomponowaną symfonię urokliwości. Komercjalizm, aczkolwiek obecny, poniekąd ginął pod naporem:
- tradycyjnych namiętności (składnice staroci, antykwariaty, handlarze antyków, komisy garderoby retro – od wiktoriańskiej po lata osiemdziesiąte);
- alternatywnych żądz młodego pokolenia (galerie sztuki eksperymentalnej, sklepiki z fikuśnymi gadżetami, bary zaprojektowane z umyślną topornością, salony przedpotopowych gier komputerowych);
- życzeń luksusu ze strony bogaczy (wykwintne restauracje, pięciogwiazdkowe hotele);
- cudacznych potrzeb kogokolwiek (jadłodajnia w wiekowym wagonie kolejowym, pyszne lody kręcone w archaicznych machinach, teatr lalek).
Kotłowisko epok i pomysłów, skomasowane na przestrzeni niespełna dziesięciu hektarów, zastanawiające bezkonfliktowym współistnieniem, dyscypliną fanów, porządkiem, gremialną beztroską.
Rozrywkowo-wypoczynkowo-turystyczno-mieszkaniowo-hobbystyczny kompleks zataczał krąg wokół… portu rybackiego!
Przy nabrzeżach roiło się od kawiarenek, knajp, pubów…
Dziesiątki doskonale oznakowanych szlaków pozwalało na perspektywiczne ogarnięcie majestatu enklawy.
Dwadzieścia pięć minut wystarczyło, aby dotrzeć autostradą do centrum Kapsztadu, zaś tam odwiedzić pośrednika sprzedaży czterokołowych klasyków (tuziny na placu).
Ponad trzysta kilometrów szos, oplatających gęstą siecią półwysep, gwarantowało perfekcyjną arenę do przejażdżek, ze scenerią rodem z baśni.
Parki spacerowe, mola, promenady, rezerwaty przyrody, rejsy po zatoce, kluby golfowe, plaże itd. – nie sposób wymienić plejady atrakcji w zasięgu ręki.
Przeprowadził rzetelne kalkulacje. Po uwzględnieniu wszelakich przychodów, rozchodów i bonusów, z założeniem uwicia tymczasowego gniazdka w wystawnym apartamencie, Krzysio tracił raptem pięć procent netto (doprawdy bzdurna suma pieniędzy), niemniej jednak zyskiwał leciuchną niczym piórko pracę, dostęp do dóbr cywilizacyjnych (prąd, woda, komunikacja, supermarkety, kina etc.), egzystencję w krainie czarów.
Grzesio kochał sprawiać prezenty! Radowało go radowanie bliźnich. Nie bąkając słówkiem o dokonanych odkryciach, zaprosił przyjaciela w odwiedziny. Długa podróż, bowiem Krzysio musiał wpierw pokonać pięćset kilometrów do Durbanu, a stamtąd odbyć dwugodzinny lot do Kapsztadu.
Po ochach, achach, wypasie oraz nocnym odpoczynku, Grzesio zaproponował wojaż-niespodziankę. Gość, rozbrojony podnieceniem gospodarza, potulnie przystał na wyprawę w nieznane.
Po kolei, z uroczystą ekscytacją, pokazał i opowiedział Krzysiowi wszystko, co powyżej zostało opisane. Konkretnie, bez owijania w bawełnę, upiększania bądź przegięć. Zaręczył dostępność posady od zaraz.
Po ośmiu godzinach lustracji okolic, pili piwko na werandzie przytulnej kafejki, obserwując wpływające do portu kutry rybackie… Zakupili też rybkę na kolację – prosto z morza…
Krzysio zaniemówił. Marzenie ciałem się stało, podane – ot, tak sobie – na tacy…
Milczał do końca pobytu. Miał wyraz jakby skonfundowania na twarzy. Unikał wzroku Grzesia. Przy pożegnaniach na lotnisku obiecał, że wkrótce „da znać co i jak”.
Zadzwonił po tygodniu. „Powiem tobie tak… W moim wieku, pchać się teraz w nowy burdel, to wiesz… Niby wszystko cacy, a szydło wyjdzie z worka wcześniej czy później. Ten cały kraj jest do dupy. Lepiej siedzieć na starych śmieciach, niż tyrać dla jakiegoś dyrektorka-hippisa! Zresztą, znam takich typków z autopsji! Tutaj przynajmniej posiadam swoje układy, wiem co w trawie piszczy, a tam? Jak to się mówi – z deszczu pod rynnę, he he! Posłuchaj, Grzesiu, nie ma się czym gorączkować. Ja jestem uczciwy, przedstawiam sprawy jasno. Czasowo nie będę się nigdzie ruszał. No to, jak to się mówi, na razie!”
Ilustracja: Szczepan Sadurski
W Grzesiu coś umarło…
Jakkolwiek szanował prawo człowieka do indywidualnych decyzji, takkolwiek tym razem wessała go próżnia koncepcyjna. Czyżby okazał arogancję, popełnił nietakt? Wszakże nie przedsięwziął misji ukontentowania Krzysia na siłę – bieg wypadków nakreślił ślepy los. Może szok przekroczył pewien próg absorbcji, poza którym okazja zwiastowała pułapkę, katalizując automatycznie zastrzeżenia, opory, przezorność, usprawiedliwienia – wachlarz dziecinnych wykrętów, przysłaniający faktyczny problem, czyli lęk przed zmianami? Jakimi zmianami? Przecież Krzyś tkwił na obczyźnie w celach wyłącznie zarobkowych, oddalony od rodziny – czy nie lepiej przetrwać nieznośną separację w miejscu, oferującym spełnienie marzeń?
Po co w ogóle marzyć? Po co publicznie obwieszczać pragnienia, będąc pozbawionym jakichkolwiek intencji ich realizacji? Dla szpanu, pozorując wyrafinowanie?
Zgubna dyscyplina – „marzycielstwo dla sztuki” – drenująca duszę z witalności, zastępująca realność ułudą, obracająca niespełnienie w status quo, pogrążająca w banalności, marnująca szanse…
Marzenie powinno inspirować do akcji, inaczej niektóre nacje ugrzęzną w melodramatycznych rojeniach o reformach.
Po paru miesiącach Krzysio wskrzesił stereotypowe narzekania: krany bez wody, ciemność w domu, nadmiar roboty, brak rozrywki, smród, syf, AIDS.
Wytłumiał jakoś błagania zdrowego rozsądku o litość, ponieważ kontynuował gawędę: marzył o etacie w niewielkim, portowym miasteczku; BMW 1800 Alpinie, albo Mercu 280 SL Pagodzie; wieczorowym piwku; wpływających do portu kutrach rybackich; świeżych rybkach (prosto z morza!); mieszkanku z werandą.
Tragikomedia…
Grzesio powstrzymał komentarze, nie śmiąc, niegrzecznie, przerwać wspaniałych marzeń…
Przypomniał sobie także inną mądrość Krzysia: „Nie czyń drugiemu dobrze, a nie będzie ci źle.”.
Dokładnie.
Publikacja umieszczona w kategorii MIGAWKI | Format PDF (4.0 MB) – 2 części
Przeczytalam obie czesci. Nigdy nie bylam w RPA i nie mam pojecia, jak tam jest. Zakladajac jednak, ze powyzszy opis jest rzetelny i prawdziwy, pierwsze co nasuneloby mi sie to „what’s the cach”?
No bo to zbyt piekne, zeby bylo prawdziwie.
Z drugiej strony…
Rzeczony Krzys nie ma nic do stracenia, raczej tylko moglby zyskac.
Moze to nie lęk przed zmianami ale zwykle, najzwyklejsze…lenistwo?
No bo nie da sie ukryc, ze kazda przeprowadzka wymaga przystosowania sie do nowej sytuacji, pozanania nowych ludzi, utarcia sobie nowych sciezek, zalatwiania etc. – slowem wyjscia poza swoja zwykla comfort zone. Dla wielu osob jest to cos… hm….no nie wiem. Dla mnie to niepojete, ale zauwazylam ten syndrom juz dawno. Siedziec, marudzic, narzekac, p* o nie wiadomo czym, ale jak ktos poda na tacy rozwiazanie – szybko spierdzielac rakiem, bo NIE DAJ BOZE faktycznie cos trzebaby zrobic…
Po prostu ręce opadaja, i juz.
Ilez bym dala za to, zeby mi ktos tak na tacy podal oferte pracy przyjemna :-/
BTW: a ci w szpitalu wspomnieli chociaz czemu nikt nie reflektuje na taka posade? Bo za daleko od stolicy, bo kasa za mala?
Dziękuję za komentarz oraz za przeczytanie..
There is no catch. Naprawdę. Serdecznie zapraszam na przejażdżkę :D Może właśnie o to chodzi (co podkreśliłem w publikacji): jeżeli coś jest tak piękne, że aż nie do uwierzenia, każdy rozgląda się za podstępem. Można albo żyć skromniej i dużo zaoszczędzić (lekarze bardzo dobrze tutaj zarabiają), albo rzeczywiście pohulać! Wszystkie zdjęcia są oryginalne, a udostępniłem tylko mały procent fotek, aby nie przesycać (nie denerwować?). Tylko daleko od Europy…
Lenistwo lenistwem, ale chyba chodzi o głębszą mentalność, swego rodzaju wrodzoną niechęć do zmian.
Nikt się nie zapytał, dlaczego nie reflektuje na etat, bo tutaj o takie rzeczy się nie pytają. Rodzaj afrykańskiego luzu. Nie chce, to nie. Kasa była porównywalna (transfer oznacza utrzymanie zarobków na tym samym poziomie).